czwartek, 21 listopada 2013

Z życia warszawskiej studentki

Poniedziałek:

Godzina 6.57, wsiadam do autobusu i jadę na WUM. Pierwszym autobusem jeszcze jakoś się jedzie, oczywiście się nie siedzi, ale można przyjąć jako taka pozycję "bezpieczną", dzięki czemu nie zaliczy się wizyty na przedniej szybie tudzież na jakiejś personie, która się po drodze nawinie. Problem, a raczej tragedia pojawia się po przesiadce w studenckie 136, które zapewnia mi moc atrakcji przez całe rozkładowe 22 minuty ewentualnie trochę dłużej (a i krócej się zdarza o dziwo). Docieram w końcu, spocona jak po przebiegnięciu maratonu i zasiadam w auli bez okien, gdzie mam spędzić najbliższe ponad 7 godzin. Wykłady nudne jak flaki z olejem i gdyby nie tablet oraz WiFi to by mnie chyba szlag jasny trafił. Po kilku godzinach w norze czas zaczerpnąć świeżego powietrza i przemieścić się do Centrum na kolejne wykłady. Wymaga to ponownego skorzystania z komunikacji miejskiej, ale ze swoimi ludźmi to już całkiem inna bajka. Od kiedy zostałam oświecona, że przedostatni wykład jest nieobowiązkowy, jakoś tak się składa, że mi na niego nie po drodze. Cieplutkie i gwarne Złote Tarasy zachęcają bardziej do odwiedzin niż zimna i surowa aula. Ostatni wykład to zwykle totalny odjazd. Albo zasypiam na siedząco, albo dostaję głupawki. Godzina 19.15 koniec ostatniego wykładu i jeszcze tylko dwa przystanki tramwajem, przedarcie się przez tłumy w przejściu podziemnym i już mogę jechać. A nie, przepraszam, muszę poczekać 10 min. bo przed chwilą autobus odjechał. A więc trochę stoję, trochę drepczę, trochę dumam i oto gdzieś daleko widzę - autobus. Już ustawiam się do wejścia, czuję ulgę, bo zaraz będę w domu, a tu moje plany pokrzyżowały światła! I to nie byle jakie, bo czerwone. Ostatecznie wsiadam, zajmuję stałe miejsce - wciskam się między biletomat i kasownik (jak dobrze, że jestem szczupła) - i jedziemy. Jedziemy jakąś minutę i znów światła, jakie? Tak, czerwone. Do tego korek na Placu Bankowym, na którym zaliczamy kilka zmian świateł i jakiś idiota na buspasie, który ma daleko w poważaniu jego przeznaczenie. Godzina 20:00, docieram do domu.

Wtorek:

Godzina 6.57, wsiadam do autobusu i nie jadę na WUM. Na całe szczęście atrakcje w 136 zakończą się na Banacha. Ale inne rozpoczną się na biostatystyce i mikroekonomii. Na bio mam zaszczyt rozwiązać zadanie przy tablicy. Potem seksuologia - chwilka relaksu i okienko ponad 2-godzinne. Szybciutki przejazd do Centrum i seminarium z metod matematycznych, a dokładnie obliczanie granicy ciągu. Nieodgadniona to tajemnica po co nam na zdrowiu publicznym obliczanie granic ciągów, ale wg "tych na górze" mamy być jednocześnie epidemiologami, statystykami, psychologami, ekonomistami, powinniśmy również umieć za pierwszym razem zrobić poprawnie USG czy EKG, więc dlaczego nie moglibyśmy też być matematykami.  Jakieś indywiduum z dziekanatu ułożyło plan tak, że metody kończą się o 15 i o 15 zaczyna się mikroekonomia na Banacha i niemożliwe jest dotarcie na czas. Niby puścił nas 10 min wcześniej, ale ten czas potrzebny jest na dojście do przystanku, następne ponad 10 min czekania na autobus, potem 15 min jazdy w korkach, co w sumie daje ponad pół godziny spóźnienia. Facet troszkę się wkurzył i zadzwonił do dziekanatu, dziekanat do naszej starościny i się niefajna sytuacja zrobiła, ale my czyjejś głupoty winni nie jesteśmy. Po długich 90 (przepraszam 50) minutach wśród funkcji kosztu całkowitego, izokost i izokwant wracam. Podróż powrotna to walka o przetrwanie.  Po kilkunastu minutach oczekiwania (czyt. marznięcia) na przystanku nadjeżdża mój autobus i okazuje się, że postawienie w nim nogi graniczy z cudem. Ale ja dokonuję jeszcze większego cudu i stawiam dwie. Dziś omijam korek na Bankowym, bo wsiadam na dalszym przystanku, ale w zamian atrakcją wtorkowego wieczoru jaką zapewnia mi ZTM jest jazda bez trzymanki. Niestety jeszcze nie posiadłam tej umiejętności i kilka osób się o tym boleśnie przekonało. Godzina 17:30, udaje się w jednym kawałku dojść do domu.

Środa:

Godzina 6.57, wsiadam do autobusu. Dziś również atrakcje komunikacyjne kończą się na Banacha. Ostatnia prezentacja z podstaw ochrony środowiska, okienko i niemiecki. Poszerzam swą wiedzę o kilka kolejnych "kwiatków" takich jak: Deutscheslebensrettungsgesellschaft, czy Lebensmittellieferungen, na których można połamać sobie język. No i w końcu upragnione słowa "to na tym dziś skończymy". Znów wracam wcześniej do domu. Tzn. przeprawiam się w stałym schemacie. I znów zamiast korka na Bankowych mam jazdę bez trzymanki. Godzina 17:30 ich bin zurück.

Czwartek:

Godzina 6.57, wsiadam do autobusu i jak zwykle tego dnia jadę na WUM. Jak zwykle po przesiadce 136. W pewnym momencie, dość kluczowym dla dramatyzmu tej sytuacji, orientuję się, że przecież dziś nie mam pierwszych zajęć na WUM-ie tylko na Banacha. Wtopę bym zaliczyła, trzy przystanki przejechała i klamkę pocałowała. Ale kto nie ma w głowie ten ma w nogach. Chwalę niebiosa za to, że akurat dziś mam w głowie. Po kilku luźnych zajęciach i 3-godzinnym okienku spędzonym w lokalu na pizzy w miłym towarzystwie, czas na "samo zło" czyli ćwiczenia z nauki o człowieku. Temat na dziś: spirometria. Podzieliliśmy się w pary i jedna miała robić, a druga instruować jak robić. Bycie królikiem doświadczalnym mnie tym razem przypadło w udziale. Koleżanka troszkę za bardzo się wczuła i dwa razy dłużej robiłam badanie przez co się shiperwentylowałam  i prawie ducha wyzionęłam. Ale warto było, zawsze jakieś nowe doświadczenie, na pamiątkę wydrukowałam sobie wynik;). Ale żeby tak miło nie było, to oprócz części praktycznej była teoretyczna, która dostarczyła nam adrenaliny. Na szczęście dziś były ostatnie tak stresujące zajęcia, za tydzień ostatnie, a za dwa...o tym nie chcę nawet myśleć. Zaliczyliśmy ćwiczenia i psychicznie wyczerpani opuściliśmy salę tortur. I znów przejścia podziemne, przystanek, dreptanie, dumanie, zajęcie miejsca między biletomatem, a kasownikiem, światła, korek na Bankowym, jeszcze kilka świateł i mogę odetchnąć z ulgą. Godzina 19.40 jestem w domu. Kolejny zwariowany dzień się kończy.

Piątek:

Godzina 10:28 (!!!)  wsiadam do autobusu. Właściwie można powiedzieć, że jest już weekend. Dwa przyjemne zajęcia i pierwszy raz wracam zanim zanim zrobi się ciemno. Wreszcie nadszedł czas na regenerację sił, aby móc rozpocząć nowy tydzień batalii z Warszawą...

1 komentarz:

  1. Pamiętam jak studiowałam w Warszawie i też to miasto na początku mnie przerażało ;) teraz już nie wyobrażam sobie innego miejsca do życia.

    OdpowiedzUsuń