wtorek, 31 grudnia 2013

:)

Jestem, żyję, mam się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Po trzech tygodniach zaliczania kolokwiów (tu się chwalę: 6 zaliczonych, a jednego jeszcze nie znam wyników), robieniu prezentacji, załatwianiu innych spraw, wreszcie przyszedł czas na odpoczynek i naładowanie akumulatorów na styczeń, który również będzie intensywny. W związku z tym zniknęłam na czas świąt ( problemy z Internetem w domu mi w tym pomogły), wyłączyłam telefon i dostępna byłam tylko dla rodziny i najbliższych przyjaciół. Święta minęły w rodzinnej atmosferze, z prezentami trafiłam w dziesiątkę z czego się bardzo cieszę. Spotkałam się z z klasą, a na początku roku może uda się odwiedzić szkolne progi.

Dziś ostatni dzień roku, czas podsumowań. A więc jaki był mój 2013 rok? Na pewno nie był nudny. Przez pierwszą połowę roku w głowie huczało mi jedno słowo: "matura". Maturę zdałam, ze smutkiem pożegnałam klasę, nauczycieli, szkolne mury. Wakacje mimo, że najdłuższe, minęły szybko na załatwianiu spraw ze studiami i stancją. Pod koniec września wyfrunęłam z rodzinnego gniazdka, wywracając swoje życie do góry nogami. Przeprowadzka z małego miasta to dwumilionowej miejskiej dżungli, obcy ludzie, obca szkoła, obce mieszkanie, zmiana stylu życia okazały się dużym wyzwaniem. Wykończona fizycznie i psychicznie miałam ochotę rzucić to wszystko i wracać do domu, ale zdrowy rozsądek wziął górę i małymi krokami zaczęłam się składać do kupy. Żyjąc w Warszawie wiele się nauczyłam i doświadczyłam m.in. jak to jest żyć w ciągłym biegu, spędzać kilkanaście godzin poza domem, prowadzić dom, spędzać samemu czas i nie dać się zwariować.

Dzisiejszą noc mam zamiar spędzić na dobrej zabawie z przyjaciółmi i wejść w 2014 rok z uśmiechem na twarzy i solidnymi procentami w głowie, bo czuję, że tego mi trzeba;)

Ze swojej strony życzę Wam niezapomnianego Sylwestra, poranka bez kaca, a w Nowym Roku przede wszystkim zdrowia, pomyślności i spełnienia wszystkich marzeń :-).

czwartek, 12 grudnia 2013

Kolos kolosem kolosa pogania

Ciężki czas dla mnie nastał. Po dwóch miesiącach praktycznie nicnierobienia nadszedł czas zaliczeń. Od początku grudnia miałam trzy kolokwia, oczywiście wszystkie zaliczone :). Dziś kolejne dwa i jedno zaliczyłam, o drugim dowiem się za tydzień, ale jestem dobrej myśli. Jutro prezentacja o zawale serca, na której myśl dostaję palpitacji tego narządu. Do tego z koleżanką mówimy wieczorem jako ostatnie i nie wiadomo czy w ogóle ktoś na nasze zajęcia przyjdzie. Oprócz wykładowcy rzecz jasna. W przyszłym tygodniu jeszcze trzy najgorsze kolosy i do domku :).

Wpadłam  na pomysł co do  prezentów, kupiłam kartki świąteczne, pochodziłam z koleżanką po Auchan między półkami z zabawkami i powspominałyśmy dziecięce lata. Jeszcze trzeba zrobić świąteczne porządki i można pakować manatki.

piątek, 6 grudnia 2013

Nasza zima zła

Oj zła i to bardzo. Chce z wielkim hukiem zastąpić jesień, ale coś nie może się zdecydować. Jak na kobietę przystało zdanie zmienia jej się średnio co godzinę. A w nocy i przez cały dzień to już w ogóle pokazała na co ją stać. Błyskało się, grzmiało, wszystko w powietrzu latało, a nawet włączyły się alarmy w samochodach. Rano lepiej nie było, idąc robiłam jeden krok w przód, dwa w tył i kilka razy by mnie zmiotło z chodnika. Ale dzielnie walczyłam i się nie dałam.

Rozpoczął się grudzień ( jakby ktoś nie wiedział ;P) - miesiąc kupowania prezentów. W galeriach handlowych czuć magię świąt - choinki, światełka i Last Christmas w tle. Ja podatna ta takie bajery, nawet jako dziecko, nigdy nie byłam, ale wyjątkowo i mi udzieliła się atmosfera i zachciało mi się poszukać jakichś prezentów dla rodziny. Chęci są tylko pomysłu brak. Ale może uda mi się coś wymyślić. Za to dziś sobie sprawiłam prezent w ramach Mikołajek i kupiłam czapkę na którą polowałam już jakiś czas. Zakupy, nawet niewielkie, jednak potrafią poprawić humor :D.


czwartek, 28 listopada 2013

Houston mamy problem!

Powoli odpadam. Poziom stresu, poczucia samotności i totalnego bezsensu życia osiągnął punkt krytyczny. Naprawdę zaczynam zastanawiać się czy jestem w dobrym miejscu i czy to co robię ma jakiś sens. Codzienna jazda komunikacją miejską skłania do refleksji, czy warto się męczyć, spędzać całe dnie na uczelni, robić prezentacje, zaliczać egzaminy jak i tak z dużym prawdopodobieństwem pracy w zawodzie nie znajdę. A studiowanie dla samego studiowania (bo taka kolej rzeczy) albo papierka nie bardzo mi się widzi. Do tego życie z dala od rodziny i znajomych, właściwie w pojedynkę, nie napawa optymizmem.  Czuję, że jestem między młotem a kowadłem, z jednej strony wiem, że spełniłam swoje marzenie - studiuję w Warszawie, ale mam wrażenie, że coś jest nie tak i czegoś mi brakuje. Chyba za dużo sobie wyobrażałam i teraz przyszedł czas na rozczarowanie. Ewentualnie, to coś ze mną jest nie tak i ja robię coś źle. Jeszcze w szkole, od zawsze słyszałam, że studia to najlepszy czas w życiu: imprezy, nowe znajomości, imprezy, wykłady przespane w domu, imprezy, itd. Prawie dwa miesiące studiuję i raz byłam na imprezie, wprawdzie poznałam wiele nowych osób, ale nasze kontakty ograniczają się do zajęć, bo ci z Warszawy mają swoje paczki znajomych, a Słoiki na weekendy wracają do domu. Tak więc moje życie toczy się w stałym schemacie: dom-uczelnia-dom i nic więcej. Jeżeli tak mają wyglądać moje "najlepsze lata" to ja podziękuję.  Już lepiej (i taniej wyjdzie) być darmozjadem w domu, tam przynajmniej nie byłabym sama.
Z definicji zdrowie to "pełen dobrostan fizyczny, psychiczny, społeczny i duchowy". Nie jestem zdrowa, mój dobrostan psychiczny i społeczny leży i kwiczy. Z tego wszystkiego zaczynają dziać się ze mną dziwne rzeczy. Zaczęłam mieć nerwobóle, coraz częściej płaczę, mogłabym cały czas spać, a jedyną mobilizacją do wstania są obowiązkowe zajęcia. Żeby było ciekawiej zaczęłam mieć też dziwne sny - dziś mi się śniło, że ekshumowali moją zmarłą koleżankę. Ona nie żyje 11 lat i w śnie miałam tego świadomość, a to co zobaczyłam w trumnie wyglądało jak ciało w zaawansowanej fazie rozkładu, ale jednak jeszcze ciało. To był przerażający obraz i do teraz mam go przed oczami. Przez cały ten sen zastanawiałam się jak to możliwe, że po tylu latach nie zostały same kości. Nie wiem, co ten sen miał znaczyć, ale mam nadzieję, że się więcej nie powtórzy. Mam też nadzieję, że to moje życie wskoczy w końcu na odpowiednie tory i przestanie być tylko wegetacją, bo inaczej całkiem zeświruję. Jak to się mówi "co cię nie zabije, to cię wzmocni", ja po cichu liczę na to, że mnie wzmocni :).

czwartek, 21 listopada 2013

Z życia warszawskiej studentki

Poniedziałek:

Godzina 6.57, wsiadam do autobusu i jadę na WUM. Pierwszym autobusem jeszcze jakoś się jedzie, oczywiście się nie siedzi, ale można przyjąć jako taka pozycję "bezpieczną", dzięki czemu nie zaliczy się wizyty na przedniej szybie tudzież na jakiejś personie, która się po drodze nawinie. Problem, a raczej tragedia pojawia się po przesiadce w studenckie 136, które zapewnia mi moc atrakcji przez całe rozkładowe 22 minuty ewentualnie trochę dłużej (a i krócej się zdarza o dziwo). Docieram w końcu, spocona jak po przebiegnięciu maratonu i zasiadam w auli bez okien, gdzie mam spędzić najbliższe ponad 7 godzin. Wykłady nudne jak flaki z olejem i gdyby nie tablet oraz WiFi to by mnie chyba szlag jasny trafił. Po kilku godzinach w norze czas zaczerpnąć świeżego powietrza i przemieścić się do Centrum na kolejne wykłady. Wymaga to ponownego skorzystania z komunikacji miejskiej, ale ze swoimi ludźmi to już całkiem inna bajka. Od kiedy zostałam oświecona, że przedostatni wykład jest nieobowiązkowy, jakoś tak się składa, że mi na niego nie po drodze. Cieplutkie i gwarne Złote Tarasy zachęcają bardziej do odwiedzin niż zimna i surowa aula. Ostatni wykład to zwykle totalny odjazd. Albo zasypiam na siedząco, albo dostaję głupawki. Godzina 19.15 koniec ostatniego wykładu i jeszcze tylko dwa przystanki tramwajem, przedarcie się przez tłumy w przejściu podziemnym i już mogę jechać. A nie, przepraszam, muszę poczekać 10 min. bo przed chwilą autobus odjechał. A więc trochę stoję, trochę drepczę, trochę dumam i oto gdzieś daleko widzę - autobus. Już ustawiam się do wejścia, czuję ulgę, bo zaraz będę w domu, a tu moje plany pokrzyżowały światła! I to nie byle jakie, bo czerwone. Ostatecznie wsiadam, zajmuję stałe miejsce - wciskam się między biletomat i kasownik (jak dobrze, że jestem szczupła) - i jedziemy. Jedziemy jakąś minutę i znów światła, jakie? Tak, czerwone. Do tego korek na Placu Bankowym, na którym zaliczamy kilka zmian świateł i jakiś idiota na buspasie, który ma daleko w poważaniu jego przeznaczenie. Godzina 20:00, docieram do domu.

Wtorek:

Godzina 6.57, wsiadam do autobusu i nie jadę na WUM. Na całe szczęście atrakcje w 136 zakończą się na Banacha. Ale inne rozpoczną się na biostatystyce i mikroekonomii. Na bio mam zaszczyt rozwiązać zadanie przy tablicy. Potem seksuologia - chwilka relaksu i okienko ponad 2-godzinne. Szybciutki przejazd do Centrum i seminarium z metod matematycznych, a dokładnie obliczanie granicy ciągu. Nieodgadniona to tajemnica po co nam na zdrowiu publicznym obliczanie granic ciągów, ale wg "tych na górze" mamy być jednocześnie epidemiologami, statystykami, psychologami, ekonomistami, powinniśmy również umieć za pierwszym razem zrobić poprawnie USG czy EKG, więc dlaczego nie moglibyśmy też być matematykami.  Jakieś indywiduum z dziekanatu ułożyło plan tak, że metody kończą się o 15 i o 15 zaczyna się mikroekonomia na Banacha i niemożliwe jest dotarcie na czas. Niby puścił nas 10 min wcześniej, ale ten czas potrzebny jest na dojście do przystanku, następne ponad 10 min czekania na autobus, potem 15 min jazdy w korkach, co w sumie daje ponad pół godziny spóźnienia. Facet troszkę się wkurzył i zadzwonił do dziekanatu, dziekanat do naszej starościny i się niefajna sytuacja zrobiła, ale my czyjejś głupoty winni nie jesteśmy. Po długich 90 (przepraszam 50) minutach wśród funkcji kosztu całkowitego, izokost i izokwant wracam. Podróż powrotna to walka o przetrwanie.  Po kilkunastu minutach oczekiwania (czyt. marznięcia) na przystanku nadjeżdża mój autobus i okazuje się, że postawienie w nim nogi graniczy z cudem. Ale ja dokonuję jeszcze większego cudu i stawiam dwie. Dziś omijam korek na Bankowym, bo wsiadam na dalszym przystanku, ale w zamian atrakcją wtorkowego wieczoru jaką zapewnia mi ZTM jest jazda bez trzymanki. Niestety jeszcze nie posiadłam tej umiejętności i kilka osób się o tym boleśnie przekonało. Godzina 17:30, udaje się w jednym kawałku dojść do domu.

Środa:

Godzina 6.57, wsiadam do autobusu. Dziś również atrakcje komunikacyjne kończą się na Banacha. Ostatnia prezentacja z podstaw ochrony środowiska, okienko i niemiecki. Poszerzam swą wiedzę o kilka kolejnych "kwiatków" takich jak: Deutscheslebensrettungsgesellschaft, czy Lebensmittellieferungen, na których można połamać sobie język. No i w końcu upragnione słowa "to na tym dziś skończymy". Znów wracam wcześniej do domu. Tzn. przeprawiam się w stałym schemacie. I znów zamiast korka na Bankowych mam jazdę bez trzymanki. Godzina 17:30 ich bin zurück.

Czwartek:

Godzina 6.57, wsiadam do autobusu i jak zwykle tego dnia jadę na WUM. Jak zwykle po przesiadce 136. W pewnym momencie, dość kluczowym dla dramatyzmu tej sytuacji, orientuję się, że przecież dziś nie mam pierwszych zajęć na WUM-ie tylko na Banacha. Wtopę bym zaliczyła, trzy przystanki przejechała i klamkę pocałowała. Ale kto nie ma w głowie ten ma w nogach. Chwalę niebiosa za to, że akurat dziś mam w głowie. Po kilku luźnych zajęciach i 3-godzinnym okienku spędzonym w lokalu na pizzy w miłym towarzystwie, czas na "samo zło" czyli ćwiczenia z nauki o człowieku. Temat na dziś: spirometria. Podzieliliśmy się w pary i jedna miała robić, a druga instruować jak robić. Bycie królikiem doświadczalnym mnie tym razem przypadło w udziale. Koleżanka troszkę za bardzo się wczuła i dwa razy dłużej robiłam badanie przez co się shiperwentylowałam  i prawie ducha wyzionęłam. Ale warto było, zawsze jakieś nowe doświadczenie, na pamiątkę wydrukowałam sobie wynik;). Ale żeby tak miło nie było, to oprócz części praktycznej była teoretyczna, która dostarczyła nam adrenaliny. Na szczęście dziś były ostatnie tak stresujące zajęcia, za tydzień ostatnie, a za dwa...o tym nie chcę nawet myśleć. Zaliczyliśmy ćwiczenia i psychicznie wyczerpani opuściliśmy salę tortur. I znów przejścia podziemne, przystanek, dreptanie, dumanie, zajęcie miejsca między biletomatem, a kasownikiem, światła, korek na Bankowym, jeszcze kilka świateł i mogę odetchnąć z ulgą. Godzina 19.40 jestem w domu. Kolejny zwariowany dzień się kończy.

Piątek:

Godzina 10:28 (!!!)  wsiadam do autobusu. Właściwie można powiedzieć, że jest już weekend. Dwa przyjemne zajęcia i pierwszy raz wracam zanim zanim zrobi się ciemno. Wreszcie nadszedł czas na regenerację sił, aby móc rozpocząć nowy tydzień batalii z Warszawą...

poniedziałek, 11 listopada 2013

Jaram się nim jak kościoły w Norwegii :D

Byli i wybyli. Wypełnili mi weekend co do minuty, za co jestem im wdzięczna. Ja też mam nadzieję, że czas spędzony ze mną  nie był zmarnowany. Jedna z osób, która mnie odwiedziła nigdy w stolicy nie była, więc starałam się pokazać to, co mnie w tym mieście najbardziej urzekło. Starałam się pokazać, że Warszawa to nie tylko Złote Tarasy, kebaby, korki i labirynty przejść podziemnych, ale przede wszystkim miasto po przejściach, gdzie ślady historii, chociaż często niezauważalne, przewijają się na każdym kroku. Czy mi się udało? To się okaże;). Najbardziej zadowolona jestem z wizyty w Centrum Nauki Kopernik, bo oprócz zdobycia kilku ciekawych doświadczeń, odprężyłam się, naładowałam akumulatory i zwędziłam kolejną kartę logowania do kolekcji, ale cicho sza;). Nawet jestem w stanie wybaczyć stanie w 2-godzinnej kolejce po bilety. Poza tym oczywiście trzeba było pojawić się w sztandarowych miejscach, czyli Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, Plac Zamkowy. Niby byłam tam wiele razy, już nawet nie jestem w stanie policzyć ile, ale za każdym razem czuję jakbym była tam po raz pierwszy.
I na koniec miejsce dla mnie szczególne (może nawet najważniejsze), z którym wiążą się dziecięce wspomnienia, tzw. "serce Warszawy", czyli Pałac Kultury i Nauki. Dla starszych pokoleń symbol komunizmu i czasów Stalina, dla mnie nieodłączny element krajobrazu, bez którego Warszawa nie byłaby Warszawą. A dlaczego akurat ten budynek? Bo jak ktoś trafnie powiedział: "Jaram się nim jak kościoły w Norwegii". :)

9.11.2013 r.




















Wspomnienie wakacji 30.08.2013 r. - widok nocą z XXX. piętra na ul. E. Plater (Dworzec Centralny, Złote Tarasy)...





















... i wakacji 2012




wtorek, 5 listopada 2013

"No ja wszystko widzę, chociaż ślepa jestem!"

Jak mamcię kocham, już nic mnie na studiach nie zdziwi. Już nie dziwię się kiedy układają nam plan tak, że dwa przedmioty mamy w jednym czasie, nie dziwię się, że kiedy cena dobra rośnie, to popyt też rośnie, że na nasze zdrowie lekarze maja tylko 10-procentowy wpływ, że czarne może być białe i że pani widzi, chociaż jest ślepa też większego wrażenia na mnie nie robi. Wszystko to czego się nauczyłam i co było jako tako w mojej głowie poukładane, powoli sypie się jak domek z kart. Myślałam, że tylko w polityce wszystko jest na opak , ale prawda jest taka, że w każdej dziedzinie życia świat stoi do góry nogami.
Jak mamcię kocham, ludzie bez studiów są szczęśliwsi...

niedziela, 3 listopada 2013

Wszystko co dobre szybko się kończy

Za szybko. Po czterech dniach laby nastąpił ciężki powrót do rzeczywistości. Chyba nikt nie zaprzeczy, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Z niecierpliwością odliczałam dni, a już w środę o niczym innym nie myślałam jak o rychłym spotkaniu z rodziną i pieskiem. Stęskniłam się za nimi bardzo. Trochę się obco na początku czułam i mimo, że wszystko było znajome, to jakieś inne. Babcia jak to babcia stwierdziła, że "mnie nie ma" i trzeba mnie podtuczyć. W ciągu tych kilku dni próbowała nadrobić cały miesiąc, czym mnie zaczęła powoli irytować, bo ja lubię jeść, ale mój żołądek ma ograniczoną pojemność. Na pocieszenie (albo może na podłamanie) powiedziałam babci, że zajęcia mam na terenie szpitala, więc w razie czego podratują mnie kroplówką. Chyba strzeliłam sobie w kolano tym stwierdzeniem, bo wyszykowała mi taką wałówkę, że moja mama ledwo ją do domu przytachała. Z ciekawości ją zważyliśmy i wyszło, że waży 9,9kg. Nie dałabym rady się z tym wszystkim zabrać, więc trzeba było torbę trochę "odchudzić". Babcia musiała być mistrzynią tetrisa, bo jak zobaczyłam ile i jak idealnie zapakowała wszystko do tak małej torby to się szczerze zdziwiłam (7 słoików, firankę, ręcznik, 0,5kg krówek, opakowanie orzeszków własnej roboty, prawie kilogram pieczonej karkówki, a nawet opakowanie podpasek o.O). Niestety mój kręgosłup mógłby tego nie zdzierżyć i 4 słoiki musiały zostać w domu. Dzięki temu nie użerałam się z prawie 10kg a niecałymi 7kg.  Oprócz tego miałam jeszcze jedną torbę, też nieźle napakowaną. No, ale ostatecznie dotarłam i nawet niczego nie zgubiłam (a ostatnio często mi się to zdarza). Wracać w ogóle mi się nie chciało, mimo, że na początku było mi nieswojo we własnym domu, to w końcu  wszystko sobie "przypomniałam" i nie chciałam żeby ta cholerna niedziela nadeszła. Naprawdę lubię Warszawę (chociaż czasem doprowadza mnie do szału), to brakuje mi wrzasków mamy o byle co, sierści psa na dywanie, sucharów taty, Perły chmielowej z sokiem malinowym i ludzi dzięki którym weekendowych wieczorów nie spędzałam samotnie :'(. I jakoś tak smutno mi było wyjeżdżać i nawet w gardle mnie ścisnęło, ale dzielnie się trzymałam, bo przecież twardym trzeba być, a nie miętkim;).  Może to przez to, że za bardzo się nakręciłam i czekałam na ten wyjazd jak na zbawienie, może to świadomość tego, że muszę zabrać się za kolejne prezentacje, nauczyć na wejściówkę, a może to wina pogody.  Cokolwiek by to nie było, pocieszam się tym, że w piątek będę miała gości na długi weekend i nie będzie nudno:).

środa, 23 października 2013

Chorobowo

Dopadło mnie pierwsze jesienne przeziębienie. Szybko mnie rozłożyło, ale  na całe szczęście równie szybko mnie puszcza. Po takiej ilości specyfików naturalnych i mniej naturalnych jakie sobie zaaplikowałam inaczej być nie może;). Nie mogę sobie pozwolić na chorowanie i opuszczanie zajęć, bo możliwość nieobecności muszę trzymać na "czarną godzinę", a raczej godziny, które na pewno przydadzą się przed sesją. Dziś do resztek choroby dołączyły zakwasy po wczorajszym wf. Bolą mnie praktycznie wszystkie mięśnie, nawet te, które nie pracowały bardzo intensywnie. Może to przez osłabienie, nie wiem, ale w każdym razie nie mogę się ruszać.
Pogoda u mnie nadal słoneczna, temperatura wysoka, oby jak najwięcej takich dni. Szkoda tylko, że zamiast spędzać czas na świeżym powietrzu, muszę kisić się w salach, w których nawet nie ma okien. Dziś odpuściłam sobie jeden z nudniejszych wykładów z podstaw ochrony środowiska i zamiast siedzieć od 8-20 z dwugodzinnym okienkiem, pójdę na 13 i ciągiem odbębnię to co trzeba. Dziś zapowiada się pracowity dzień, na pierwszy ogień prezentacja, niemiecki, biostatystyka i moja "ukochana" mikroekonomia. Jutro lepiej nie będzie, z epidemiologii wykładowca dał nam do zrozumienia, ze "coś" może być, na ćwiczenia z nauki o człowieku muszę przyswoić rozdział o badaniu dopplerowskim. Jeżeli będzie tak jak tydzień temu to dziękuję. Mieliśmy o pracy mięśnia, a  przemaglował nas przy okazji z połowy genetyki i układu nerwowego. Jedyny plus był taki, że zrobiliśmy sobie badanie siły mięśni dłoni i na pamiątkę wydrukowaliśmy wyniki. Co ciekawe wyszło mi, że obie ręce są prawie tak samo silne, a nawet lewa ręka jest troszkę silniejsza, chociaż jestem praworęczna. Innym wychodziły duże różnice, przy czym ręka wiodąca była silniejsza. Podejrzewam, że u mnie wyszedł taki, a nie inny wynik, bo swojego psa prowadziłam zawsze lewą ręką, a że piesek waży prawie 40 kg, było co prowadzić i ręka się wyćwiczyła. Ale to moja teoria;).

sobota, 19 października 2013

Zakochaj się w Warszawie jesienią


Dziś po kilku dniach deszczowej i mglistej pogody, wreszcie się rozpogodziło i aż żal było siedzieć w domu, więc wyszłam się dotlenić i przy okazji uwiecznić na zdjęciach ostatnie promienie słońca.

***

Stare Miasto
Krakowskie Przedmieście



















Łazienki Królewskie








piątek, 18 października 2013

Zaliczone!:)

Uwaga, uwaga, chwalę się!!

Zaliczyłam pierwsze kolokwium z podstaw ochrony środowiska!! Tak się bałam, że poległam, odpowiedzi były bardzo podchwytliwe i podobne do siebie. No, ale udało się!! :D

wtorek, 15 października 2013

Jestem

Udało mi się znaleźć trochę czasu pomiędzy zbieraniem materiałów do kolejnej prezentacji, a powtarzaniem do kolokwium. Zauważyłam, że zaczyna brakować mi doby, a i tydzień mógłby być chociaż o jeden dzień dłuższy. Nie mam jakiegoś wielkiego nawału pracy (jeszcze), ale chyba muszę opracować nową strategię organizacji czasu;).
Poprzedni tydzień obfitował w różne atrakcje, a pierwsza pojawiła się już w poniedziałek z samego rana, gdy nie zadzwonił budzik o 6 rano. Właściwie nie zadzwonił w ogóle tylko obudziłam się sama i jeszcze zaspana zauważyłam, że za oknem jest jasno. Od razu pomyślałam, że coś jest nie tak, bo jak wstaję o 6 to jeszcze ciemno jest. I miałam rację, zegarek wskazywał 7.57, czyli byłam już spóźniona. Wystrzeliłam z łóżka jak z procy i zaczęłam się szykować, ale szybko ostudziłam swój zapał, bo dotarło do mnie, że przecież jeszcze muszę prawie godzinę dojechać,więc nie ma sensu się spieszyć i  odpuściłam jeden z ważniejszych wykładów;/. Wczoraj podczas czytania listy, która wyświetla się na rzutniku, wszyscy mogli zobaczyć przy moim nazwisku piękne, okrągłe "0" dodatkowo podkreślone żółtym kolorem.
We wtorek pisałam pierwszą wejściówkę z metod matematycznych, na szczęście nie była na zaliczenie, tylko wykładowca chciał rozeznać się jaki jest poziom wiedzy całej grupy. Dlatego też nie musieliśmy się podpisywać nazwiskiem, a jedynie jakimś symbolem. Sprawdził losowo 5 prac i jak na złość trafiło na moją.
W środę baaardzo nudny wykład prowadzony przez baaardzo nudną panią w baaardzo niewygodnej auli. Nie przeszkodziło to jednak połowie zasnąć, mi się zdarzyło 3 razy i za którymś razem coś zaczęło mi się śnić;). Mam nadzieję, że nie mówiłam przez sen :|.
Czwartek chwila grozy i pierwszego studenckiego stresu. Wszystkie grupy wygłaszały swoje prezentacje, w naszej każda miała coś powiedzieć. Troszkę niekomfortowo się czułam mówiąc do jeszcze obcych ludzi i równie obcego wykładowcy. No, ale jakoś poszło. W ten czwartek następna. Jednak najgorsze tego dnia były ćwiczenia z nauki o człowieku. Okazało się, że większość poprzedniej grupy ma niezaliczone ćwiczenia, bo nie nauczyli się jak przeprowadzać badanie EKG i w ogóle nic nie wiedzieli. My też się bardzo nie przygotowaliśmy i strach nas obleciał. Tak więc podczas okienka razem z koleżanką na dworcu centralnym próbowałyśmy ogarnąć  jak to jest z tymi elektrodami, potencjałami i załamkami  i z czym to się je. Jak się później okazało pani była już przygotowana na nasze nieprzygotowanie i łaskawszym okiem na nas popatrzyła. Poza tym nie mieliśmy EKG tylko neuroregulację krążenia krwi, czyli mierzyliśmy sobie nawzajem ciśnienie i jeden śmiałek był poddany próbie ortostatcznej. Wszyscy ćwiczenia zaliczyliśmy, ja odetchnęłam z ulgą, bo mogłam skupić się na przygotowaniach do wyjazdu.
Wyjechałam w piątek i ten dzień spędziłam ze znajomymi. W sobotę pojechałam do domu. Nie powiadomiłam rodziny o tym, że przyjadę i przeżyli mały szok jak mnie zobaczyli. Szczególnie babcia była zaskoczona, ale oczywiście pozytywnie:). Szok przeżył też mój pies, który mnie nie poznał. Wąchał mnie i wąchał i nie mógł się dowąchać;). W końcu zaczął merdać ogonem, ale tak niepewnie.
A w niedzielę nastąpił ciężki powrót do warszawskiej rzeczywistości.

sobota, 5 października 2013

Pierwsze koty za płoty

Pierwszy tydzień na uczelni za mną. Uczucia mam mieszane. Chyba nie przesadzę mówiąc, że przeżyłam szok. Po pierwsze dojazd. Okazuje się, że zajmuje on trochę więcej czasu niż ustawa przewiduje;). Związane to jest z przesiadką i koniecznością oczekiwania na następny autobus. Przez to zamiast 35 min, jadę ponad 45. Jak przyjdzie zima, to już w ogóle będzie ciekawie. Po drugie czas jaki spędzam na uczelni też daje mi się we znaki. Plan mam tak napięty, że praktycznie codziennie mam na 8 do 20. Czyli jak wychodzę z domu przed 7 to z powrotem jestem przed 21. Po tak długim wolnym, przeżycie poniedziałku było sporym wyzwaniem.  Po trzecie tak duża grupa nowych ludzi również mnie przytłoczyła. Ja z natury otwarta jestem i lubię poznawać nowych ludzi, ale ponad 150 osób naraz to i dla mnie za dużo. Trochę obco i samotnie się czułam i niby ciałem byłam na wykładach, ale duchem gdzieś z przyjaciółmi, z którymi musiałam się rozstać. Nowością jest też dla mnie samotne spędzanie czasu, w domu zawsze ktoś był do kogo można było gębę otworzyć, na zakupy, spacer też się zawsze kogoś wyciągnęło, a tu sama siedzę i nie wiem co ze sobą zrobić. Dziś miałam taki nijaki dzień. Chcąc zająć sobie czymś czas i skorzystać z pięknej pogody, wybrałam się do centrum, ale nie bardzo poprawiło to moje samopoczucie, bo mimo, że byłam wśród setek osób i tak byłam sama i nie miałam z kim porozmawiać. Na stancji też muszę zadowolić się Facebookiem, bo moja współlokatorka gdzieś wybyła i wróci jutro. Chyba dopiero teraz zaczynam doceniać realny kontakt z drugim człowiekiem. Już odliczam dni do piątku i jadę odwiedzić moich wariatów:). Obiecali, że przypomną mi "stare, dobre czasy";).

Co do wykładowców to są różni. Jedni śmiertelnie poważni, drudzy na luzie, jeszcze inni zakręceni. Trochę przeraża mnie fakt rygoru dotyczącego obecności, jaki panuje na medycznym. Na wszystkich wykładach, seminariach i ćwiczeniach obecność jest obowiązkowa. Nawet na wf trzeba mieć 100% frekwencji żeby zaliczyć. Jak się opuści zajęcia to trzeba odrabiać w innym terminie, robić prezentację albo ma się dodatkowe pytania na kolokwium. A właśnie, co do kolokwium, to pierwsze szykuje się już 16 października z podstaw ochrony środowiska. A na czwartek mamy w grupach zrobić prezentację z mikrobiologii na epidemiologię.

Wczoraj zapisałam się na wf. Wspominałam o tym, że zapisy miały odbyć się 30 września o 16:00 czyli wtedy, kiedy miałabym wykłady. Na szczęście władze pod wpływem protestu ugięły się i przeniosły zapisy na wczoraj kiedy to cały uniwersytet miał wolne. Wszyscy nakręceni byli, bo "przecież trzeba się zalogować zanim serwer się przeciąży". Pamiętając jak to było z oczekiwaniem na wyniki matur już pół godziny przed godziną zero odświeżałam stronę. Ku mojemu zdziwieniu nie było żadnego problemu z zalogowaniem i zapisaniem się. Wybrałam stretching. Jako jedyny jest optymalną opcją, czyli  nie jest grą zespołową, której nie cierpię i jest rano, dzięki czemu nie będę jeszcze później wracać do domu. Niestety jest jeden minus i to znaczący, bowiem mój plan jest dynamiczny i  kolejne dni nie są takie same, dlatego na co bym się nie zdecydowała, to w pewnym momencie pojawia się kolizja z jakimś przedmiotem i muszę zdecydować, czy iść na wf czy na zajęcia. Będę się musiała umówić z wykładowcą i trenerem na odrabianie. Mam nadzieję, że nie będą robić większych problemów.

Ciekawe co przyniesie ten tydzień. Pewnie znów dopiero pod koniec tygodnia znajdę czas na napisanie.

wtorek, 1 października 2013

11.08.1998 - 1.10.2013

Olu,
Nie wszystek umarłaś,
choć serce bić przestało.
Tyle z Ciebie zostało
ile dobra zasiałaś.

niedziela, 29 września 2013

Melduję się

Nareszcie znalazłam chwilę czasu, miałam napisać coś od razu jak Internet podłączą, ale tutaj tak szybko czas leci, że ani się obejrzałam, a z piątku zrobiła się niedziela.
W środę stawiłam się w Warszawie, wszystko było ładnie zaplanowane, praktycznie co do minuty: jedziemy z domu prosto na uczelnię, ja załatwiam co mam do załatwienia, jedziemy na stancję, tata naprawia ostatnie usterki, my kobiety w tym czasie robimy zakupy i po południu rodzina wraca. Niestety, a może stety los spłatał nam figla i ta ostatnia usterka zamieniła się w prawdziwą katastrofę. Opanowana została ona dopiero następnego dnia przez właściciela.

Jak dobrze, że nie jestem zupełnie sama w tym wielkim mieście, mam małą paczkę znajomych ze swojej miejscowości dzięki której już ten sam wieczór miałam wypełniony do późnych godzin nocnych. Co nie zmienia faktu, że pierwsza noc była straszna, nawet troszkę sobie popłakałam. W czwartek byłam na pierwszej imprezie integracyjnej z UW, a wczoraj na imprezie z mojej uczelni. Poznałam dużo nowych ludzi, ale z mojego kierunku tylko jedną, chociaż jest on najliczniejszy. Nie sądziłam, że studenci są tak otwarci, spodziewałam się tego, że pójdziemy i będziemy sami siedzieć, a tu co chwilę ktoś się do nas przysiadał. W pewnym momencie siedzieliśmy ściśnięci jak sardynki, ale co tam;).
Dziś chwila oddechu i jutro się zacznie. Czeka mnie chrzest bojowy, bo wykłady mam od 8:00 - 20:15 bez okienka. W ogóle plan mam napięty, tylko piątki mam luźniejsze.

wtorek, 24 września 2013

Już niedługo, coraz bliżej...

Jeszcze tylko kilkanaście godzin i ruszam w drogę. Obiecałam sobie, że ostatni dzień spędzę na spokojnie, że wszystko będzie załatwione, a tu klops. Co chwilę przypomina mi się, że muszę coś jeszcze zrobić, czy dokupić. To jakieś głupotki: długopisy, zeszyty, ale chcę jak najwięcej zabrać ze sobą, bo nie bardzo ogarniam tamtejszych sklepów. 

Zauważyłam, że wszelkie sprawy zaczęłam traktować zadaniowo. To znaczy nie robię czegoś od niechcenia, czy musu tylko ze świadomością, że przyniesie to jakiś pozytywny skutek. Dzięki temu nie czuję się bardzo przytłoczona tym wszystkim i nawet czuję satysfakcję, że mam coś z głowy. Może to dziwne, ale jeszcze niedawno lenistwo brało górę nad rozumem i zostawianie rożnych spraw do załatwienia na ostatnią chwilę było normą. Moje motto brzmiało: "co masz zrobić dziś, zrób jutro". A jak sobie pomyślę, że wszystko to, co już zrobiłam miałabym zrobić dziś, to chyba bym się zapłakała.

Co do spraw, które jeszcze muszę załatwić pilnie to Internet i zapisanie się na wf, a jedno łączy się z drugim. Kto by pomyślał, że będzie problem z podłączeniem Internetu w największym mieście w Polsce. Od tygodnia to załatwiam i okazuje się, że od kilku największych dostawców podłączenie w mojej lokalizacji jest niemożliwe. A Internet mieć muszę, bo dostanę drogą mailową informację, w której grupie jestem, zmiany dotyczące planu, to będzie też główna forma kontaktu z wykładowcami. Przez Internet muszę też zapisać się na wf. Tu mała dygresja, taki tam kolejny WUM-owski kwiatek. Otóż zapisy odbędą się 30 września o godz. 16:00. Tego dnia, dokładnie o tej godzinie trzeba się zalogować do systemu wybrać sobie dyscyplinę (oczywiście dopasować ją do swojego planu) i się zapisać. Problem w tym, że cały mój kierunek ma tego dnia wykłady od 8:00 - 20:15 bez okienka. I szanownych państwa ze studium wychowania fizycznego nie interesuje to, że my mamy w tym czasie zajęcia, po prostu mamy się zapisać i koniec. Ja nie będę w stanie tego zrobić i chyba ktoś za mnie będzie musiał to zrobić. Zapisanie się to też sprawa nie łatwa, bo trzeba mieć szczęście i wbić się kiedy serwer nie będzie przeciążony i modlić się, żeby były jeszcze miejsca na to, na co chce się chodzić.  Jutro też zamiast na spokojnie wyjechać, muszę zerwać się z samego rana, żeby zdążyć dostarczyć kopię świadectwa, która potwierdzi moją ocenę z niemieckiego. Tak że oprócz stresu związanego z samym wyjazdem i zmianą otoczenia, muszę denerwować się tym, że jeszcze czegoś nie dostarczyłam. Grrr... jaki kraj taka stolica, jaka stolica taki uniwersytet.

Podobno jak się mówi głośno o swoich uczuciach, to człowiekowi robi się lżej na duszy, więc ogłaszam wszem i wobec, że się boję, bardzo, bardzo się boję tego co mnie tam czeka, czy się odnajdę w obcym miejscu wśród obcych ludzi, czy dam radę się utrzymać. Z tego wszystkiego śnią mi się dziwne rzeczy, jeść nie mogę i brzuch mnie boli. Pocieszam się tym, że nie ja jedna wyjeżdżam, że inni już kiedyś to zrobili, dobrze sobie radzą i są zadowoleni. 

poniedziałek, 23 września 2013

Pierwsze: nie mieszaj!

 Drugie: nie pij z rodzicami!

 Zastanawiałam się czy powinnam o tym pisać i doszłam do wniosku, że napiszę. Przecież w życiu nie jest wiecznie pięknie i kolorowo;). Oczywiście nie piszę tego, żeby pochwalić się jaka to ja imprezowa jestem, bo chwalić się nie ma czym. Uważam tylko, że trzeba też dzielić się porażkami i błędami, szczególnie, że mogą one stać się przestrogą dla innych, dla mnie to przestroga będzie na pewno i gdyby kiedykolwiek jeszcze zachciało mi się takich idiotyzmów, to przeczytam sobie ten wpis. A wczoraj błąd popełniłam wielki i moja osoba pewnie okryje się hańbą, ale trudno. Może następnym razem pomyślę co robię. Ale po kolei...

Jak wiecie trwają o u mnie wielkie przygotowania do wyjazdu i przez to chodzę ciągle podminowana i wszystko mnie denerwuje. W związku z tym mój tata wpadł na pomysł żebyśmy wybrali się na "odstresowująco-pożegnalną" pizzę. Wybraliśmy się, spotkaliśmy przy okazji znajomych. Pizza była jak zwykle bardzo dobra, piwo (dokładnie dwa) do niej zresztą też. I na tym grzeczny wpis się kończy. Ta "odstresowująco-pożegnalna" pizza zbiegła się z imieninami mojego taty i znajomego. Wpadli więc na pomysł żeby wypić z tej okazji coś mocniejszego. Ja nie bardzo byłam za tym, bo już wcześniej miałam pewne nieprzyjemne doświadczenia z mieszaniem, ale nie wypada nie wypić z okazji imienin taty. Po dwóch kieliszkach znów zostałam uraczona piwem, za darmo dali to trzeba było brać, przecież darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Potem impreza przeniosła się do baru, tam znów polała się wódka, nie wiem ile wypiłam, ale już plotłam głupoty. W tym momencie pojawia się czarna dziura w mojej głowie. Tak, film mi się urwał. Nie wiem w jaki sposób, którędy i o której wróciliśmy do domu. Obudziłam się koło 6:00 we własnym łóżku i naprawdę nie wiem jak ja się tam znalazłam. Od razu poczułam (dosłownie), że było "wesolutko". Nie wiem też skąd mam poranioną rękę, jak tata wróci z pracy to mi wszystko opowie, o ile pamięta... Przyjęcie pozycji pionowej też łatwe nie było, bo od razu pojawiły się samoloty, helikoptery, czy tam jeszcze co innego. Jakimś cudem doczłapałam się do łazienki i znalazłam tam spodnie i buty. U rodziców pod łóżkiem torebkę...ale za to telefon był pod poduszką. Ku mojemu zdziwieniu w domu zastałam mamę, też jej za dobrze nie jest. Ona oprócz alkoholowego kaca ma jeszcze moralniaka, bo jak tak można własne dziecko sponiewierać;). Tak że obydwie chodzimy i jęczymy, ale dobrze nam tak, cierp ciało jak żeś chciało.

Dziś mam też jechać z tatą do Rzeszowa na lotnisko, to jest ponad 140 km ode mnie, nie wiem jak ja to zrobię, ale zrobię;). Lecę się doprowadzać się dalej do ładu, po godzinnym ogarnianiu włosów trzeba się zająć resztą. Na marginesie: co ja w tych włosach miałam, a raczej czego nie miałam...Mein Gott, nie mehr!

wtorek, 17 września 2013

Chaos, chaos everywhere

Wszystko tak szybko się dzieje, że nie nadążam. Tyle rzeczy jest do załatwienia i kupienia, że nie wiem od czego zacząć, więc nie robię nic. Oczywiście nie robię nic związanego ze studiami i moim jako takim bytowaniem w Warszawie, bo na wszystkie inne sprawy zjadę czas. A ten biegnie nieubłaganie, tak że pora zebrać się w sobie i zacząć działać. Pierwsza rzecz, która siedzi mi gdzieś z tyłu głowy to sterta prania, czekająca aż ktoś się nią wreszcie zajmie. Trzeba by też wygrzebać gdzieś z zaświatów walizkę, bo nie ulega wątpliwości, że mi się przyda. Muszę też zrobić porządek z różnymi drobiazgami, przemyśleć to co chciałabym zabrać. Internet to kolejna sprawa, która sama się nie załatwi. Koniecznie muszę przejść się do przychodni i wziąć zaświadczenie, że byłam szczepiona przeciwko WZW typu B. I tu się na chwilę zatrzymam. Uczelnia wymaga zaświadczenia o tym szczepieniu w cyklu 0, 1, 6 miesięcy. Ja byłam szczepiona w cyklu 0, 1, 2, 12 miesięcy. Świadoma tego, że WUM potrafi zrobić z igieł widły, napisałam do nich e-mail, czy to nie problem, że jestem innym cyklem zaszczepiona. Odpowiedzieli, że mam dostarczyć takie jakie mam (no przecież nie zmienię tego, a 19 lat temu nie wiedzieli, że raptem na studiach będą wymagać innego cyklu), ale powinnam zrobić dodatkowo badania na przeciwciała anty-HBS, oczywiście na własny koszt. Tylko śmiechem parsknęłam, chyba nie myślą, że ja dodatkowo będę za jedno badanie kilkadziesiąt złotych wydawać, bo nie pasuje im mój cykl szczepień. W dupach im się poprzewracało i to równo. Już i tak prawie zbankrutowałam na biletach. I tak to nie koniec załatwiania badań, bo po immatrykulacji czeka mnie zrobienie badania na nosicielstwo Salmonella - Shigella, które mam nadzieję, że uda się za darmo zrobić, bo wydawać 110 zł nie bardzo mi się uśmiecha. 
A wracając do tego co mam do zrobienia...przydało by się buty na jesień kupić i nawet upatrzyłam sobie jedne, ale głupotę zrobiłam, że nie kupiłam od razu tylko się zastanawiałam nie wiem nad czym. Przez to wykupili mi i raczej już w moich okolicach ich nie dostanę. Liczę na to, że w Warszawie jeszcze się załapię. Na szczęście udało mi się kupić buty na zajęcia na SOR. Jeszcze tylko biały fartuch muszę skombinować.  No i trzeba by poprosić mamę, żeby jakieś jadło w słoikach zrobiła, bo co to za Słoik bez słoików ;-).

środa, 11 września 2013

O tym i owym

Ostatnie dni upłynęły mi na totalnym lenistwie i chyba tego mi było trzeba. Pogoda była idealna, biomet bardzo korzystny (przynajmniej dla mnie;)) więc nie pozostało nic innego jak brać garściami i ładować akumulatory na jesienne dni. W weekend odwiedziłam rodzinę na wsi, ale takiej prawdziwej, gdzie zasięgu nie uświadczysz, a za toaletę musi wystarczyć zielona trawka za stodołą;). Pooddychałam świeżym powietrzem, pospacerowałam po polach, cieszyłam się ciszą, za którą pewnie już niedługo będę tęsknić. Przy okazji odkryłam funkcję panoramicznego zdjęcia w telefonie, który towarzyszy mi od ponad 3 lat :).
Poniedziałek zleciał na malinach, wprawdzie zarobiłam tyle co kot napłakał, ale znów poobcowałam z naturą i spędziłam trochę czasu ze znajomymi. Na drugi dzień wstać z łózka nie mogłam tak mnie kręgosłup bolał. Zastany rupieć ze mnie, kilka miesięcy bez wf robi swoje.
 Dziś wreszcie udało mi się załatwić okulistę, do którego wybieram się już kawałek czasu. Postanowiłam wziąć się za swój biedny wzrok, bo jeszcze trochę i będę potrzebowała pomocy przy pisaniu postów;). Pogorszył mi się przez ostatni rok i to na tyle, że zaczynam to odczuwać i staje się to powoli męczące i denerwujące. Potwierdziła to też lekarka, wybadała me czarne oczy na wszystkie możliwe sposoby i orzekła, że na jednym mam plus, a na drugim minus. Czyli na jedno oko widzę źle i na drugie też źle, ale inaczej. Dość skomplikowana to sprawa, bo szkła odpowiednie ciężko dobrać, więc gimnastykowała się kobicina nade mną i drogą prób i błędów udało się mniej więcej dopasować. Mniej więcej, ponieważ idealnie się nie da, bo jak by nie próbować, mózg mój przeżyje szok. I może się zbuntować, i nie chcieć przyzwyczaić do nowego widzenia. A mnie nieszczęsną na bolesne potknięcia i upadki narazić. Jeżeli zbuntuje się na tyle, że będę wpadać w krzesła, stoły, nie trafiać w drzwi albo inne nieprzyjemne odczuwać skutki, to mam się zgłosić jeszcze raz na zmianę szkieł. Mam nadzieję, że dojdę do porozumienia z moim centrum dowodzenia i obejdzie się bez kolejnej wizyty i co za tym idzie, bez ponownego wydawania pieniędzy. Jak by nie było, za kilka dni mój image ulegnie zmianie:).

Jutro znów jadę do Warszawy z korektą od lekarza medycyny pracy. Jeszcze studiów nie zaczęłam, a już nauczyłam się i doświadczyłam jednej rzeczy: jeżeli chcesz nabawić się nerwicy, kurwicy czy depresji to uczelnie i urzędy sprawdzają się idealnie...


piątek, 6 września 2013

W powietrzu czuję, czegoś mi brakuje

Budzę się. Jest błoga cisza. Nikogo nie ma w domu oprócz mnie i psa. Patrzę  na zegarek, jest godzina 9:13. Coś mi nie pasuje. Wstaję, myję się, robię sobie śniadanie, przeskakuję przez 50 kanałów - nie ma co oglądać - wyłączam. Wyprowadzam psa, tzn próbuję wyprowadzić, bo uparciuch nie chce iść. Snuję się więc po domu od okna do okna. Ewidentnie jest coś nie tak. Biorę się za naczynia, kilkanaście minut i kuchnia lśni. Może jeszcze odkurzę? Nie, jutro sobota, się odkurzy. Odpalam kompa - facebook, blogi, besty, demotywatory. Nadal coś mi nie pasuje. Siedzę przed ekranem i myślę. Patrzę - jest godzina 12:52, 6 września 2013 r. Tak, 6 września. A ja siedzę w domu. Już wiem, co jest nie tak. Brakuje mi szkoły. Niebywałe, ale to prawda. Przez ostatnie 12 lat o tej porze, z większymi lub mniejszymi chęciami, siedziałam w szkolnej ławce. Dziś siedzę przed kompem i się nudzę. I kiedy wiem, że już nigdy nie pojawię się w moim liceum jako uczennica, nagle naszła mnie ochota na rozwiązanie jakiegoś zadania z matmy na tablicy. Z chęcią też spotkałabym się z ludźmi z klasy, nauczycielami, panią ze sklepiku. Mogłabym się nawet postresować przed jakimś sprawdzianem. I chociaż za miesiąc wróci nauka, wczesne wstawanie, to już nie będzie to samo.

poniedziałek, 2 września 2013

Warszawskie wieści

Ubiegły tydzień dał mi się mocno we znaki. Planując wtorkowy wyjazd, dopracowałam każdy szczegół podróży tak, aby wszystko jak najsprawniej załatwić i móc pokazać koleżance Warszawę. Niestety zazwyczaj rzadko coś  idzie po mojej myśli i tym razem było tak samo. Już początek wyjazdu dostarczył nam dużej dawki adrenaliny, a to za sprawą PKP. Czego ja się spodziewałam? Że  pociąg  przyjedzie o czasie? Naiwna ja. Zrobione na szaro, zmuszone byłyśmy fatygować o świcie mojego tatę, aby nas zawiózł na dworzec do miasta oddalonego o 40 km. Mój ojczulek również dostarczył nam moc atrakcji, ponieważ specjalnie mu się nie spieszyło żeby po nas przyjechać. Kiedy w końcu się zjawił, przyjechał też nasz pociąg. W samochodzie siedziałam jak na szpilkach, bałam się patrzeć która godzina i modliłam się żebyśmy tylko zdążyli. Zdążyliśmy. Na styk, ale zdążyliśmy. Wybiegłyśmy z samochodu jak strzały prosto do pociągu. Dobrze, że kilka dni wcześniej bilety kupiłam, bo byłaby klęska. Pędząc do pociągu nie zauważyłam, że z kieszeni wypadła mi legitymacja i gdyby nie tata miałabym problem przy kontroli biletów. Podróż minęła nam przyjemnie już bez niespodzianek. Kiedy już myślałam, że to koniec naszych przygód okazało się, że nie załatwię sprawy na uczelni, a po to głównie jechałam. Kolejka była ogromna i szła bardzo wolno i stałabym tam chyba ruski rok. Żal mi było pięknej pogody i koleżanki więc zrezygnowałam i ruszyłyśmy na miasto. Jadąc któryś raz z kolei autobusem trafiłyśmy na kanara;). A właściwie to on trafił na nas. Wyrósł spod ziemi, nie wiem skąd się wziął. Na pewno nie wszedł na przystanku, bo kontrola zaczęła się jak staliśmy na czerwonym świetle.  Swoja drogą to moja pierwsza kontrola w Warszawie. I pomyśleć, że w tamtym roku byłam przez tydzień, często jeździłam (czasem na gapę;)) i ani razu mi się nie trafiła. Zawsze myślałam, że kanara widać z daleka przez żółta kamizelkę, a tu zaskoczenie, bo nasz był ubrany na szaro i wyglądał jak pasażer. Warszawiacy poznali go od razu, ja ogarnęłam, że coś się święci dopiero jak zobaczyłam, że wszyscy nagle zaczęli grzebać w torebkach i kieszeniach.
Czas nam minął na spacerze po Placu Zamkowym,  Krakowskim Przedmieściu i przejściach podziemnych w Centrum;). Oj zamotane te korytarze i niby są oznakowane strzałkami, ale nieraz zdarzyło się wyjść zupełnie po przeciwnej stronie niż zamierzałyśmy. Albo zamiast wyjść na autobus wychodziłyśmy na tramwaj. Byłyśmy też na 30. piętrze Pałacu Kultury i tam miałam okazję pomóc obcokrajowcowi i przy okazji wykorzystać znajomość angielskiego w praktyce. W ubiegłym roku też turysta z zagranicy o coś się mnie pytał po angielsku, a ja zaaferowana, że mogę pomóc zaczęłam mu odpowiadać po niemiecku;).
W pewnym momencie zmęczenie wzięło górę i usiadłyśmy już na dole na schodach i obserwowałyśmy ludzi. Warszawiacy, turyści, biznesmeni - tak łatwo ich rozróżnić. Pierwsi ciągle gdzieś pędzą, patrzą przed siebie, żyją jakby w swoim świecie. Drudzy, wiadomo, z aparatami, często obcojęzyczni, bardzo otwarci, uśmiechnięci. Ostatni pod krawatem z teczką i telefonem przy uchu.
Nasz wyjazd mimo początkowych problemów można uznać za udany. Chociaż na początku miałyśmy pecha to ostatecznie też szczęście, bo pojechałyśmy i wróciłyśmy całe i zdrowe.

W środę chwila oddechu i w czwartek powtórka z rozrywki. Tym razem swoim samochodem i na trzy dni więc trochę luźniej. Udało mi się załatwić uczelnię, ale bardzo kolorowo być nie może. Okazało się, że jest coś nie tak z zaświadczeniem od lekarza medycyny pracy i muszę się do niego udać jeszcze raz. Wrrr, to oznacza, że do Warszawy też muszę jechać. Znowu. Masakra.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Wyjazdowo

Aktywny zapowiada się ten tydzień, jutro z samego rana jadę do Warszawy załatwić mam nadzieję ostatnią sprawę na uczelni przed rozpoczęciem roku. No i mam zamiar również miło spędzić czas:).  W czwartek zawitam w stolicy po raz kolejny i to na kilka dni, aby dopieścić mieszkanie;). Liczę na to, że pogoda dopisze, bo ostatnio niezdecydowana jakaś.

PS. Niezmiernie cieszy mnie fakt, że wcześniej niż planowano przywrócono zamknięte stacje metra. Ułatwi mi to bardzo komunikację, za co jestem wdzięczna. Poza tym to nietypowe, że w Polsce udało się zrobić coś przed czasem;).

środa, 21 sierpnia 2013

Bez kija nie podchodź

Pogoda pod psem. Mój nastrój też psi. Tak na marginesie, zastanawiam się skąd wziął się związek frazeologiczny, że "coś jest pod psem". Patrzę teraz na swojego pupila, który własnie dokończył śniadanie i rozłożył się na podłodze lekko wzdychając. Nie wygląda na nieszczęśliwego. W przeciwieństwie do mnie.
Nie to żebym miała od razu w depresję po pachy wpadać. Ot taki dołeczek. Od dłuższego czasu próbuję zebrać kumpele na spotkanie. I chyba nie mam daru przekonywania, bo do tej pory nie udało się spotkać ze wszystkimi naraz. A jest nas całe pięć. Za pierwszym razem zrozumiałam, że nie wypali, bo wyjazdy, załatwianie studiów, mieszkań, maliny, lekarze itp. Jednak gdy zostałam zostawiona sama sobie w urodziny (na które zapraszałam kilka tygodni wcześniej) to zrobiło mi się przykro. Nawet troszkę popłakałam, ale szybko się pozbierałam i doszłam do wniosku, że nie warto. Puściłam wszystko w niepamięć i pełna optymizmu i spróbowałam jeszcze raz. No i znów kicha. I ta sama śpiewka: wyjazd, lekarz, maliny itd. Może kiedyś ktoś znajdzie w swoim napiętym grafiku chwilę czasu dla mnie. To "kiedyś" raczej prędko nie nastąpi, bo coś czuję, że jestem ostatnim punktem długiej listy spraw do załatwienia. Może się czepiam, za dużo wymagam, za bardzo się narzucam, ale wszystkie moje znajomości kończyły się bardzo szybko właśnie z powodu braku kontaktu. Tym razem chciałabym tego uniknąć, bo mimo wszystko, bardzo się cieszę, że je poznałam. Ale czy to działa w drugą stronę?  Ja po porostu chyba inaczej definiuję słowo "przyjaźń" (o ile można to nazwać przyjaźnią), bo jeżeli ktoś mnie o coś prosi albo gdzieś zaprasza, to staram się zorganizować czas tak, aby wszystko pogodzić. No, ale inni to nie ja.
Ponarzekałam sobie, teraz idę zająć się czymś pożytecznym, żeby odgonić od siebie głupie myśli. Hmm, odkurzacz będzie w sam raz;).

czwartek, 15 sierpnia 2013

Wakacje maturzysty

Pierwsze studia, pierwsze mieszkanie, pierwsza wyprowadzka. Mnóstwo dokumentów, pilnowania terminów, jeżdżenia i załatwiania. Od tego wszystkiego może zakręcić się w głowie. Kto studiuje to wie. A kto nie wie, to jest szczęśliwy;).

Wakacje zawsze kojarzyły mi się z beztroską i błogim nicnierobieniem, dlatego nie mogłam się doczekać tegorocznych, najdłuższych w życiu. Niestety rzeczywistość jest brutalna i dość szybko sprowadziła mnie na ziemię. Chyba najluźniejszym miesiącem był czerwiec i tylko wtedy udało mi się zrealizować część wakacyjnego planu, czyli czytanie książek. Na początku lipca dowiedziałam się, że dostałam się na studia w dwóch miastach, więc trzeba było załatwić sprawę z papierami. Cóż prostszego wydrukować i zawieźć. Niestety u mnie nie może być normalnie i akurat w tym czasie moja drukarka odmówiła posłuszeństwa, więc żeby wydrukować i skompletować wymagane dokumenty, trochę musiałam pokombinować. Z zawiezieniem też nie taka łatwa sprawa, bo obydwie uczelnie dały dwa dni na złożenie, w tym samym czasie. Stres, czy zdążę dojechać zanim zamkną dziekanat, czy nie zdążę. Następnie było załatwianie lekarza medycyny pracy, u mnie ciągnęło się przez trzy dni, bo jak wcześniej wspomniałam u mnie normalnie być nie może;). Na dostarczenie zaświadczenia też był określony czas, tak że po raz kolejny musiałam jechać.  Potem szukanie mieszkania. Dzień w dzień, po kilka godzin przez trzy tygodnie, przeglądanie stron z ofertami. W tym czasie dowiedziałam się jak łatwo dać się oszukać agencjom nieruchomości i wcale nie tak łatwo znaleźć mieszkanie. W końcu udało się i kamień spadł mi z serca, bo już martwiłam się, że pod mostem przyjdzie mi mieszkać. W tej sprawie do Warszawy jeździłam dwa razy: najpierw obejrzeć mieszkanie,  potem podpisać umowę.  Pod koniec sierpnia czeka mnie kolejna wycieczka z ostatnim już dokumentem. W sumie przed właściwym wyjazdem, w moim przypadku, trzeba odwiedzić stolicę pięć razy. A przecież nie samymi studiami człowiek żyje i inne sprawy ma do załatwienia. Może ja jestem kiepsko zorganizowana, może można to było wszystko sprawniej załatwić - nie wiem. Teraz mam chwilę oddechu, a we wrześniu znów zamieszanie, bo trzeba będzie szykować się do wyjazdu.


wtorek, 13 sierpnia 2013

13.08.2013 - Prolog

Podobno najtrudniej jest zacząć i chyba to prawda, bo zupełnie nie mam pomysłu na wstęp. Niby najprościej od początku: przedstawić się, napisać coś o sobie. Ale to takie banalne, a ja nie lubię banalności. W związku z tym zacznę troszkę inaczej.

W blogowym  świecie kręcę się od dość długiego czasu i w dużej części odwiedzam blogi matek, które piszą o swoich dzieciach. Na pierwszego trafiłam przypadkiem, potem weszłam na drugiego, trzeciego i ... wciągnęłam się na amen :). Już wtedy dotarło do mnie, że moje podejście do życia się zmienia, że ja się zmieniam. Dojrzewam? W pewnym momencie pomyślałam sobie, że może i ja bym spróbowała swoich sił. Brakowało mi tylko chęci i motywacji. Aż do dziś. Dziś doszłam do wniosku, że ostatni dzień osiemnastki to odpowiedni moment. Już wkrótce wkroczę w kolejny etap życia: opuszczę rodzinne gniazdo, rozpocznę studia. Może to też dobry czas na rozpoczęcie etapu jakim jest blogowanie. Ile wytrwam? Zobaczymy!

A cóż mogę napisać o sobie? Jestem zwykłą 19-letnią dziewczyną z małego miasta, która w październiku rozpocznie studia na na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Co mnie czeka? To wielka niewiadoma, los lubi pisać różne scenariusze, a moja rola zawsze mnie zaskakuje. Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto zatrzyma się tu chociaż na chwilę...i nie zaśnie przed monitorem =D.