piątek, 21 lutego 2014

Jest dobrze! =D

Dopadły mnie wyrzuty sumienia, że tyle nie pisałam i postanowiłam coś wreszcie z siebie wykrzesać.  Ferie minęły jak zwykle za szybko, tym bardziej, że spędzone były dość intensywnie. Kilka imprez ze starą paczką, powitanie nowego członka rodziny, kilka dni spędzonych na bezsensownym gapieniu się w sufit i zaczęło mnie nosić. Nosiło mnie tak mocno, że zaniosło mnie aż do Krakowa :D. Już daaawno temu obiecałam koleżance z liceum, że ją odwiedzę no i tym razem się zebrałam. I muszę przyznać, że to był bardzo dobry pomysł. Po pierwsze i najważniejsze, zobaczyłyśmy się; po drugie, mogłam spotkać się z kolejną koleżanką z liceum, która tam studiuję, a nie widziałyśmy się od matur; po trzecie zdobyłam nowe doświadczenia: już wiem jak to jet wylać na siebie pół termosu wrzątku i po raz pierwszy paliłam sziszę;). Po trzecie nigdy nie byłam w Krakowie i nadarzyła się dobra okazja żeby to zmienić. Pogoda jak na złość była tragiczna, ale nie daliśmy się i dzielnie stawiliśmy jej czoła. Zostałam oprowadzona po najważniejszych miejscach i zaprowadzona na - podobno - najlepszą pizzę w mieście. Czy spodobało mi się to miasto? I tak, i nie. Porównując je do Warszawy jest dużo bardziej spokojne, zielone i o wiele niższe. Poza tym nie zrobiły na mnie wrażenia te wszystkie popularne krakowskie miejsca jak Wawel Sukiennice, Rynek, kościół Mariacki (którego nawet od środka nie zobaczyłam, bo wołają kasę - zdzierstwo nawet w kościele!). Może to wina pogody i jeżeli uda mi się jeszcze kiedyś w okresie letnim tam zawitać możliwe, że zmienię zdanie. Na razie jestem na nie. To znaczy może tak: do życia, studiowania, pracy - Warszawa, na urlop - Kraków jak najbardziej. Po trzech dniach wróciłam i trzeba było myśleć o powrocie do stolicy. A nie lubię tego bardzo i odwlekam moment kupienia biletu na ostatnią chwilę. Powroty są okropne i chociaż tyle razy już wracałam i wiem, że przecież kiedyś do domu przyjadę, to za każdym razem gdy pociąg odjeżdża i przyjdzie pomachać rodzicom na pożegnanie zaczyna mnie ściskać w brzuchu. Na początku to nawet płakać mi się chciało, bo wiedziałam, że nikt  tam na mnie nie czeka i przez najbliższe tygodnie znów przyjdzie mi organizować sobie życie w pojedynkę. Ostatnio jednak sytuacja uległa diametralnej zmianie i moje warszawskie życie towarzyskie rozkwitło :). Stało się to już jakiś czas temu, ale nie chciałam zapeszać. No cóż, wspólne prezentacje i długie okienka robią swoje. Myślę, że śmiało mogę powiedzieć, że stanowimy już zgraną 4-osobową grupę i całkiem dobrze nam się "współpracuje";).  Każda z nas jest zupełnie inna i dzięki temu nie jest nudno. Dlatego wracając w niedzielę, mimo ścisku w żołądku, nie było mi smutno.
Od poniedziałku chodzę nowym planem i na pierwszy ogień poszły 3-godzinne zajęcia z pierwszej pomocy na oddziale ratunkowym szpitala bielańskiego, jednakże z pierwszą pomocą niewiele miały one wspólnego, chyba, że pierwszą pomocą można nazwać wskazanie drogi wyjścia i pokierowanie do dyżurki pielęgniarek, ewentualnie próbę dodzwonienia się do żony jednego z pacjentów. Pozostałą część czasu przyszło nam spędzić na podpieraniu ściany i udawaniu, że cokolwiek nas interesuje. Jednym słowem: porażka. Jeszcze co do planu to jest o niebo lepszy od zimowego, zajęć mam dużo mniej, czwartki wolne:). I będzie coraz lepiej. Dzięki temu mamy okazję pozwiedzać trochę miasta, ale nie te oklepane miejsca tylko szukamy czegoś nowego. I tym sposobem znalazłyśmy się na Niewidzialnej Wystawie. Polega to na tym, że można poznać świat "oczami" osoby niewidomej. Przez godzinę niewidomy (na całe szczęście, bo widzący na pewno by się zgubił) przewodnik oprowadza w całkowitych ciemnościach po pomieszczeniach, które przedstawiają m. in. mieszkanie, muzeum, miasto i za pomocą dotyku, słuchu i węchu rozpoznaje się przedmioty. Doświadczenie bardzo ciekawe, pozwala docenić fakt posiadania wzroku. Jeżeli ktoś przypadkiem będzie w Warszawie i będzie się nudził to gorąco polecam! http://niewidzialna.pl/

środa, 5 lutego 2014

Nie taki diabeł straszny, jak go malują

Uwaga, uwaga, chwalę się: zaliczyłam wszystkie egzaminy!! Jestem naprawdę szczęśliwa, czuję ogromną ulgę. Ostatnie tygodnie były bardzo napięte, pełne stresu, nadziei i oczekiwania. Czasem miałam już wszystkiego dość, przestałam wierzyć, że może być dobrze i nawet pogodziłam się z myślą, że ferii mieć nie będę, ale koniec końców wszystko potoczyło się bardzo dobrze, a nawet lepiej niż mogłabym sobie wymarzyć :). W połowie stycznia pisałam zerówkę z biostatystyki, ale nie wiązałam z nią większych nadziei, po prostu napisałam, bo trzeba było napisać. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu okazało się, że napisałam ją na 4,5 (!!) i zostałam zwolniona z egzaminu:). Pierwszy egzamin był ustny i stres jaki mi towarzyszył był identyczny jak ten podczas ustnych matur. Na szczęście egzaminatorzy okazali się ludźmi i potraktowali nas łagodnie. Po długiej integracji z mikroekonomią (pieszczotliwie nazywana mikrochujnią ;)) zrezygnowana poszłam na egzamin, a jak zobaczyłam arkusz to się załamałam całkowicie. Przez to zupełnie olałam sobie ostatni egzamin z nauki o człowieku i poszłam na Jana. Po ostatnim egzaminie w skromnym gronie udałyśmy się do pijalni czekolady w Złotych Tarasach żeby opijać sukcesy i zalewać ewentualne porażki. Potem pojechałam do domu i ferie można było uznać za rozpoczęte. Oczywiście w niepewności trzymały mnie te dwa egzaminy, ale już wszystko jedno mi było czy będę musiała jechać na poprawę czy nie. Ostatecznie wszelkie wątpliwości zostały rozwiane wczoraj i jechać nigdzie nie muszę:). Teraz cieszę się czasem wolnym, zupełnie odcięłam się od uczelnianych spraw, dzięki słonecznej pogodzie dużo czasu spędzam poza domem m. in. spacerując sobie z pieskiem po lesie. Żyć nie umierać :).