niedziela, 29 września 2013

Melduję się

Nareszcie znalazłam chwilę czasu, miałam napisać coś od razu jak Internet podłączą, ale tutaj tak szybko czas leci, że ani się obejrzałam, a z piątku zrobiła się niedziela.
W środę stawiłam się w Warszawie, wszystko było ładnie zaplanowane, praktycznie co do minuty: jedziemy z domu prosto na uczelnię, ja załatwiam co mam do załatwienia, jedziemy na stancję, tata naprawia ostatnie usterki, my kobiety w tym czasie robimy zakupy i po południu rodzina wraca. Niestety, a może stety los spłatał nam figla i ta ostatnia usterka zamieniła się w prawdziwą katastrofę. Opanowana została ona dopiero następnego dnia przez właściciela.

Jak dobrze, że nie jestem zupełnie sama w tym wielkim mieście, mam małą paczkę znajomych ze swojej miejscowości dzięki której już ten sam wieczór miałam wypełniony do późnych godzin nocnych. Co nie zmienia faktu, że pierwsza noc była straszna, nawet troszkę sobie popłakałam. W czwartek byłam na pierwszej imprezie integracyjnej z UW, a wczoraj na imprezie z mojej uczelni. Poznałam dużo nowych ludzi, ale z mojego kierunku tylko jedną, chociaż jest on najliczniejszy. Nie sądziłam, że studenci są tak otwarci, spodziewałam się tego, że pójdziemy i będziemy sami siedzieć, a tu co chwilę ktoś się do nas przysiadał. W pewnym momencie siedzieliśmy ściśnięci jak sardynki, ale co tam;).
Dziś chwila oddechu i jutro się zacznie. Czeka mnie chrzest bojowy, bo wykłady mam od 8:00 - 20:15 bez okienka. W ogóle plan mam napięty, tylko piątki mam luźniejsze.

wtorek, 24 września 2013

Już niedługo, coraz bliżej...

Jeszcze tylko kilkanaście godzin i ruszam w drogę. Obiecałam sobie, że ostatni dzień spędzę na spokojnie, że wszystko będzie załatwione, a tu klops. Co chwilę przypomina mi się, że muszę coś jeszcze zrobić, czy dokupić. To jakieś głupotki: długopisy, zeszyty, ale chcę jak najwięcej zabrać ze sobą, bo nie bardzo ogarniam tamtejszych sklepów. 

Zauważyłam, że wszelkie sprawy zaczęłam traktować zadaniowo. To znaczy nie robię czegoś od niechcenia, czy musu tylko ze świadomością, że przyniesie to jakiś pozytywny skutek. Dzięki temu nie czuję się bardzo przytłoczona tym wszystkim i nawet czuję satysfakcję, że mam coś z głowy. Może to dziwne, ale jeszcze niedawno lenistwo brało górę nad rozumem i zostawianie rożnych spraw do załatwienia na ostatnią chwilę było normą. Moje motto brzmiało: "co masz zrobić dziś, zrób jutro". A jak sobie pomyślę, że wszystko to, co już zrobiłam miałabym zrobić dziś, to chyba bym się zapłakała.

Co do spraw, które jeszcze muszę załatwić pilnie to Internet i zapisanie się na wf, a jedno łączy się z drugim. Kto by pomyślał, że będzie problem z podłączeniem Internetu w największym mieście w Polsce. Od tygodnia to załatwiam i okazuje się, że od kilku największych dostawców podłączenie w mojej lokalizacji jest niemożliwe. A Internet mieć muszę, bo dostanę drogą mailową informację, w której grupie jestem, zmiany dotyczące planu, to będzie też główna forma kontaktu z wykładowcami. Przez Internet muszę też zapisać się na wf. Tu mała dygresja, taki tam kolejny WUM-owski kwiatek. Otóż zapisy odbędą się 30 września o godz. 16:00. Tego dnia, dokładnie o tej godzinie trzeba się zalogować do systemu wybrać sobie dyscyplinę (oczywiście dopasować ją do swojego planu) i się zapisać. Problem w tym, że cały mój kierunek ma tego dnia wykłady od 8:00 - 20:15 bez okienka. I szanownych państwa ze studium wychowania fizycznego nie interesuje to, że my mamy w tym czasie zajęcia, po prostu mamy się zapisać i koniec. Ja nie będę w stanie tego zrobić i chyba ktoś za mnie będzie musiał to zrobić. Zapisanie się to też sprawa nie łatwa, bo trzeba mieć szczęście i wbić się kiedy serwer nie będzie przeciążony i modlić się, żeby były jeszcze miejsca na to, na co chce się chodzić.  Jutro też zamiast na spokojnie wyjechać, muszę zerwać się z samego rana, żeby zdążyć dostarczyć kopię świadectwa, która potwierdzi moją ocenę z niemieckiego. Tak że oprócz stresu związanego z samym wyjazdem i zmianą otoczenia, muszę denerwować się tym, że jeszcze czegoś nie dostarczyłam. Grrr... jaki kraj taka stolica, jaka stolica taki uniwersytet.

Podobno jak się mówi głośno o swoich uczuciach, to człowiekowi robi się lżej na duszy, więc ogłaszam wszem i wobec, że się boję, bardzo, bardzo się boję tego co mnie tam czeka, czy się odnajdę w obcym miejscu wśród obcych ludzi, czy dam radę się utrzymać. Z tego wszystkiego śnią mi się dziwne rzeczy, jeść nie mogę i brzuch mnie boli. Pocieszam się tym, że nie ja jedna wyjeżdżam, że inni już kiedyś to zrobili, dobrze sobie radzą i są zadowoleni. 

poniedziałek, 23 września 2013

Pierwsze: nie mieszaj!

 Drugie: nie pij z rodzicami!

 Zastanawiałam się czy powinnam o tym pisać i doszłam do wniosku, że napiszę. Przecież w życiu nie jest wiecznie pięknie i kolorowo;). Oczywiście nie piszę tego, żeby pochwalić się jaka to ja imprezowa jestem, bo chwalić się nie ma czym. Uważam tylko, że trzeba też dzielić się porażkami i błędami, szczególnie, że mogą one stać się przestrogą dla innych, dla mnie to przestroga będzie na pewno i gdyby kiedykolwiek jeszcze zachciało mi się takich idiotyzmów, to przeczytam sobie ten wpis. A wczoraj błąd popełniłam wielki i moja osoba pewnie okryje się hańbą, ale trudno. Może następnym razem pomyślę co robię. Ale po kolei...

Jak wiecie trwają o u mnie wielkie przygotowania do wyjazdu i przez to chodzę ciągle podminowana i wszystko mnie denerwuje. W związku z tym mój tata wpadł na pomysł żebyśmy wybrali się na "odstresowująco-pożegnalną" pizzę. Wybraliśmy się, spotkaliśmy przy okazji znajomych. Pizza była jak zwykle bardzo dobra, piwo (dokładnie dwa) do niej zresztą też. I na tym grzeczny wpis się kończy. Ta "odstresowująco-pożegnalna" pizza zbiegła się z imieninami mojego taty i znajomego. Wpadli więc na pomysł żeby wypić z tej okazji coś mocniejszego. Ja nie bardzo byłam za tym, bo już wcześniej miałam pewne nieprzyjemne doświadczenia z mieszaniem, ale nie wypada nie wypić z okazji imienin taty. Po dwóch kieliszkach znów zostałam uraczona piwem, za darmo dali to trzeba było brać, przecież darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Potem impreza przeniosła się do baru, tam znów polała się wódka, nie wiem ile wypiłam, ale już plotłam głupoty. W tym momencie pojawia się czarna dziura w mojej głowie. Tak, film mi się urwał. Nie wiem w jaki sposób, którędy i o której wróciliśmy do domu. Obudziłam się koło 6:00 we własnym łóżku i naprawdę nie wiem jak ja się tam znalazłam. Od razu poczułam (dosłownie), że było "wesolutko". Nie wiem też skąd mam poranioną rękę, jak tata wróci z pracy to mi wszystko opowie, o ile pamięta... Przyjęcie pozycji pionowej też łatwe nie było, bo od razu pojawiły się samoloty, helikoptery, czy tam jeszcze co innego. Jakimś cudem doczłapałam się do łazienki i znalazłam tam spodnie i buty. U rodziców pod łóżkiem torebkę...ale za to telefon był pod poduszką. Ku mojemu zdziwieniu w domu zastałam mamę, też jej za dobrze nie jest. Ona oprócz alkoholowego kaca ma jeszcze moralniaka, bo jak tak można własne dziecko sponiewierać;). Tak że obydwie chodzimy i jęczymy, ale dobrze nam tak, cierp ciało jak żeś chciało.

Dziś mam też jechać z tatą do Rzeszowa na lotnisko, to jest ponad 140 km ode mnie, nie wiem jak ja to zrobię, ale zrobię;). Lecę się doprowadzać się dalej do ładu, po godzinnym ogarnianiu włosów trzeba się zająć resztą. Na marginesie: co ja w tych włosach miałam, a raczej czego nie miałam...Mein Gott, nie mehr!

wtorek, 17 września 2013

Chaos, chaos everywhere

Wszystko tak szybko się dzieje, że nie nadążam. Tyle rzeczy jest do załatwienia i kupienia, że nie wiem od czego zacząć, więc nie robię nic. Oczywiście nie robię nic związanego ze studiami i moim jako takim bytowaniem w Warszawie, bo na wszystkie inne sprawy zjadę czas. A ten biegnie nieubłaganie, tak że pora zebrać się w sobie i zacząć działać. Pierwsza rzecz, która siedzi mi gdzieś z tyłu głowy to sterta prania, czekająca aż ktoś się nią wreszcie zajmie. Trzeba by też wygrzebać gdzieś z zaświatów walizkę, bo nie ulega wątpliwości, że mi się przyda. Muszę też zrobić porządek z różnymi drobiazgami, przemyśleć to co chciałabym zabrać. Internet to kolejna sprawa, która sama się nie załatwi. Koniecznie muszę przejść się do przychodni i wziąć zaświadczenie, że byłam szczepiona przeciwko WZW typu B. I tu się na chwilę zatrzymam. Uczelnia wymaga zaświadczenia o tym szczepieniu w cyklu 0, 1, 6 miesięcy. Ja byłam szczepiona w cyklu 0, 1, 2, 12 miesięcy. Świadoma tego, że WUM potrafi zrobić z igieł widły, napisałam do nich e-mail, czy to nie problem, że jestem innym cyklem zaszczepiona. Odpowiedzieli, że mam dostarczyć takie jakie mam (no przecież nie zmienię tego, a 19 lat temu nie wiedzieli, że raptem na studiach będą wymagać innego cyklu), ale powinnam zrobić dodatkowo badania na przeciwciała anty-HBS, oczywiście na własny koszt. Tylko śmiechem parsknęłam, chyba nie myślą, że ja dodatkowo będę za jedno badanie kilkadziesiąt złotych wydawać, bo nie pasuje im mój cykl szczepień. W dupach im się poprzewracało i to równo. Już i tak prawie zbankrutowałam na biletach. I tak to nie koniec załatwiania badań, bo po immatrykulacji czeka mnie zrobienie badania na nosicielstwo Salmonella - Shigella, które mam nadzieję, że uda się za darmo zrobić, bo wydawać 110 zł nie bardzo mi się uśmiecha. 
A wracając do tego co mam do zrobienia...przydało by się buty na jesień kupić i nawet upatrzyłam sobie jedne, ale głupotę zrobiłam, że nie kupiłam od razu tylko się zastanawiałam nie wiem nad czym. Przez to wykupili mi i raczej już w moich okolicach ich nie dostanę. Liczę na to, że w Warszawie jeszcze się załapię. Na szczęście udało mi się kupić buty na zajęcia na SOR. Jeszcze tylko biały fartuch muszę skombinować.  No i trzeba by poprosić mamę, żeby jakieś jadło w słoikach zrobiła, bo co to za Słoik bez słoików ;-).

środa, 11 września 2013

O tym i owym

Ostatnie dni upłynęły mi na totalnym lenistwie i chyba tego mi było trzeba. Pogoda była idealna, biomet bardzo korzystny (przynajmniej dla mnie;)) więc nie pozostało nic innego jak brać garściami i ładować akumulatory na jesienne dni. W weekend odwiedziłam rodzinę na wsi, ale takiej prawdziwej, gdzie zasięgu nie uświadczysz, a za toaletę musi wystarczyć zielona trawka za stodołą;). Pooddychałam świeżym powietrzem, pospacerowałam po polach, cieszyłam się ciszą, za którą pewnie już niedługo będę tęsknić. Przy okazji odkryłam funkcję panoramicznego zdjęcia w telefonie, który towarzyszy mi od ponad 3 lat :).
Poniedziałek zleciał na malinach, wprawdzie zarobiłam tyle co kot napłakał, ale znów poobcowałam z naturą i spędziłam trochę czasu ze znajomymi. Na drugi dzień wstać z łózka nie mogłam tak mnie kręgosłup bolał. Zastany rupieć ze mnie, kilka miesięcy bez wf robi swoje.
 Dziś wreszcie udało mi się załatwić okulistę, do którego wybieram się już kawałek czasu. Postanowiłam wziąć się za swój biedny wzrok, bo jeszcze trochę i będę potrzebowała pomocy przy pisaniu postów;). Pogorszył mi się przez ostatni rok i to na tyle, że zaczynam to odczuwać i staje się to powoli męczące i denerwujące. Potwierdziła to też lekarka, wybadała me czarne oczy na wszystkie możliwe sposoby i orzekła, że na jednym mam plus, a na drugim minus. Czyli na jedno oko widzę źle i na drugie też źle, ale inaczej. Dość skomplikowana to sprawa, bo szkła odpowiednie ciężko dobrać, więc gimnastykowała się kobicina nade mną i drogą prób i błędów udało się mniej więcej dopasować. Mniej więcej, ponieważ idealnie się nie da, bo jak by nie próbować, mózg mój przeżyje szok. I może się zbuntować, i nie chcieć przyzwyczaić do nowego widzenia. A mnie nieszczęsną na bolesne potknięcia i upadki narazić. Jeżeli zbuntuje się na tyle, że będę wpadać w krzesła, stoły, nie trafiać w drzwi albo inne nieprzyjemne odczuwać skutki, to mam się zgłosić jeszcze raz na zmianę szkieł. Mam nadzieję, że dojdę do porozumienia z moim centrum dowodzenia i obejdzie się bez kolejnej wizyty i co za tym idzie, bez ponownego wydawania pieniędzy. Jak by nie było, za kilka dni mój image ulegnie zmianie:).

Jutro znów jadę do Warszawy z korektą od lekarza medycyny pracy. Jeszcze studiów nie zaczęłam, a już nauczyłam się i doświadczyłam jednej rzeczy: jeżeli chcesz nabawić się nerwicy, kurwicy czy depresji to uczelnie i urzędy sprawdzają się idealnie...


piątek, 6 września 2013

W powietrzu czuję, czegoś mi brakuje

Budzę się. Jest błoga cisza. Nikogo nie ma w domu oprócz mnie i psa. Patrzę  na zegarek, jest godzina 9:13. Coś mi nie pasuje. Wstaję, myję się, robię sobie śniadanie, przeskakuję przez 50 kanałów - nie ma co oglądać - wyłączam. Wyprowadzam psa, tzn próbuję wyprowadzić, bo uparciuch nie chce iść. Snuję się więc po domu od okna do okna. Ewidentnie jest coś nie tak. Biorę się za naczynia, kilkanaście minut i kuchnia lśni. Może jeszcze odkurzę? Nie, jutro sobota, się odkurzy. Odpalam kompa - facebook, blogi, besty, demotywatory. Nadal coś mi nie pasuje. Siedzę przed ekranem i myślę. Patrzę - jest godzina 12:52, 6 września 2013 r. Tak, 6 września. A ja siedzę w domu. Już wiem, co jest nie tak. Brakuje mi szkoły. Niebywałe, ale to prawda. Przez ostatnie 12 lat o tej porze, z większymi lub mniejszymi chęciami, siedziałam w szkolnej ławce. Dziś siedzę przed kompem i się nudzę. I kiedy wiem, że już nigdy nie pojawię się w moim liceum jako uczennica, nagle naszła mnie ochota na rozwiązanie jakiegoś zadania z matmy na tablicy. Z chęcią też spotkałabym się z ludźmi z klasy, nauczycielami, panią ze sklepiku. Mogłabym się nawet postresować przed jakimś sprawdzianem. I chociaż za miesiąc wróci nauka, wczesne wstawanie, to już nie będzie to samo.

poniedziałek, 2 września 2013

Warszawskie wieści

Ubiegły tydzień dał mi się mocno we znaki. Planując wtorkowy wyjazd, dopracowałam każdy szczegół podróży tak, aby wszystko jak najsprawniej załatwić i móc pokazać koleżance Warszawę. Niestety zazwyczaj rzadko coś  idzie po mojej myśli i tym razem było tak samo. Już początek wyjazdu dostarczył nam dużej dawki adrenaliny, a to za sprawą PKP. Czego ja się spodziewałam? Że  pociąg  przyjedzie o czasie? Naiwna ja. Zrobione na szaro, zmuszone byłyśmy fatygować o świcie mojego tatę, aby nas zawiózł na dworzec do miasta oddalonego o 40 km. Mój ojczulek również dostarczył nam moc atrakcji, ponieważ specjalnie mu się nie spieszyło żeby po nas przyjechać. Kiedy w końcu się zjawił, przyjechał też nasz pociąg. W samochodzie siedziałam jak na szpilkach, bałam się patrzeć która godzina i modliłam się żebyśmy tylko zdążyli. Zdążyliśmy. Na styk, ale zdążyliśmy. Wybiegłyśmy z samochodu jak strzały prosto do pociągu. Dobrze, że kilka dni wcześniej bilety kupiłam, bo byłaby klęska. Pędząc do pociągu nie zauważyłam, że z kieszeni wypadła mi legitymacja i gdyby nie tata miałabym problem przy kontroli biletów. Podróż minęła nam przyjemnie już bez niespodzianek. Kiedy już myślałam, że to koniec naszych przygód okazało się, że nie załatwię sprawy na uczelni, a po to głównie jechałam. Kolejka była ogromna i szła bardzo wolno i stałabym tam chyba ruski rok. Żal mi było pięknej pogody i koleżanki więc zrezygnowałam i ruszyłyśmy na miasto. Jadąc któryś raz z kolei autobusem trafiłyśmy na kanara;). A właściwie to on trafił na nas. Wyrósł spod ziemi, nie wiem skąd się wziął. Na pewno nie wszedł na przystanku, bo kontrola zaczęła się jak staliśmy na czerwonym świetle.  Swoja drogą to moja pierwsza kontrola w Warszawie. I pomyśleć, że w tamtym roku byłam przez tydzień, często jeździłam (czasem na gapę;)) i ani razu mi się nie trafiła. Zawsze myślałam, że kanara widać z daleka przez żółta kamizelkę, a tu zaskoczenie, bo nasz był ubrany na szaro i wyglądał jak pasażer. Warszawiacy poznali go od razu, ja ogarnęłam, że coś się święci dopiero jak zobaczyłam, że wszyscy nagle zaczęli grzebać w torebkach i kieszeniach.
Czas nam minął na spacerze po Placu Zamkowym,  Krakowskim Przedmieściu i przejściach podziemnych w Centrum;). Oj zamotane te korytarze i niby są oznakowane strzałkami, ale nieraz zdarzyło się wyjść zupełnie po przeciwnej stronie niż zamierzałyśmy. Albo zamiast wyjść na autobus wychodziłyśmy na tramwaj. Byłyśmy też na 30. piętrze Pałacu Kultury i tam miałam okazję pomóc obcokrajowcowi i przy okazji wykorzystać znajomość angielskiego w praktyce. W ubiegłym roku też turysta z zagranicy o coś się mnie pytał po angielsku, a ja zaaferowana, że mogę pomóc zaczęłam mu odpowiadać po niemiecku;).
W pewnym momencie zmęczenie wzięło górę i usiadłyśmy już na dole na schodach i obserwowałyśmy ludzi. Warszawiacy, turyści, biznesmeni - tak łatwo ich rozróżnić. Pierwsi ciągle gdzieś pędzą, patrzą przed siebie, żyją jakby w swoim świecie. Drudzy, wiadomo, z aparatami, często obcojęzyczni, bardzo otwarci, uśmiechnięci. Ostatni pod krawatem z teczką i telefonem przy uchu.
Nasz wyjazd mimo początkowych problemów można uznać za udany. Chociaż na początku miałyśmy pecha to ostatecznie też szczęście, bo pojechałyśmy i wróciłyśmy całe i zdrowe.

W środę chwila oddechu i w czwartek powtórka z rozrywki. Tym razem swoim samochodem i na trzy dni więc trochę luźniej. Udało mi się załatwić uczelnię, ale bardzo kolorowo być nie może. Okazało się, że jest coś nie tak z zaświadczeniem od lekarza medycyny pracy i muszę się do niego udać jeszcze raz. Wrrr, to oznacza, że do Warszawy też muszę jechać. Znowu. Masakra.